Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"

Sprawdź

17 Lis
2021

Polska prawie potęga piłkarska

kategoria: Sport
godzina: 14:31
Udostępnij:

17.11.2021 Wolne Miasto Warszawa

Jesteśmy w przededniu losowania baraży do Mistrzostw Świata w piłce nożnej w Katarze.

Tradycyjnie mocarstwowe ambicje wszystkich naiwnych, stale bezpodstawnie wierzących w jakąś nadprzyrodzoną moc, siłę i umiejętności Polaków, którzy z jakichś (niesprecyzowanych nigdy przez nikogo) przyczyn mieliby być narodem wybranym również i w piłce nożnej – po raz kolejny prowadzą do oczywistej frustracji, zawodu i żalu, że znowu coś poszło nie tak.

Na naszych oczach zdaje się urzeczywistniać cyklicznie celebrowany i niezmiennie, nieustannie historycznie potwierdzany, swoisty schemat nabudowywania oczekiwań, dmuchania balonika, prężenia muskułów i grożenia wszystkim palcem, a potem szukania winnych kolejnej narodowej tragedii i klęski.

Nieuprawnione moim zdaniem przyznawanie piłce nożnej statusu sportu narodowego, do którego talent i zamiłowanie oseski wysysają już z mlekiem matki - prowadzi do sztucznego budowania wrażenia, że są jakieś (jakiekolwiek) logicznie wytłumaczalne i klarowne dowody na choćby potencjalne nawet szanse Polski na bycie hegemonem nie tylko w „kopanej", ale w ogóle w... czymkolwiek.

Nie wdając się w żadne dywagacje na temat naszych teoretycznych przewag nad innymi nacjami w „życiu codziennym", odniosę się jedynie do sfery sportu, a w zasadzie samej piłki nożnej.

Nie dotarłem nigdy do naukowych źródeł wskazujących na najmniejsze ślady potwierdzające, że już np. pradziad Mieszka I w wolnych chwilach żonglował czymś ani że ćwiczył zwinne przewrotki.

Tradycyjne przewracanie się powodowane było najczęściej narodowo (a raczej plemiennie) kultywowanym zamiłowaniem do łojenia okowity, czy tam każdej innej wersji roztworu mocno sfermentowanych nasion, czy ziaren.

Dociekliwi „badacze prehistorii" doszukają się korzeni współczesnej piłki nożnej w głębokiej starożytności, i to bardzo odległej od nas nie tylko czasowo, ale i terytorialnie, czy może raczej odległościowo, bo to były cywilizacje zarówno w Chinach (obecnie jeszcze tylko Azja, ale to może się wkrótce zmienić...), jak i np. na terenie dzisiejszego Meksyku w Ameryce Północnej (Majowie, Aztekowie), czy sporo później Peru w Ameryce Południowej (Inkowie).

A zatem nawet jakiekolwiek aspiracje Europejczyków do genetycznego uzależnienia od piłki nożnej musiałyby być uzasadniane tym, że ich krew jednak nie jest czysto europejska - co jest oczywiste, ale przez wielu twardo nie przyjmowane do wiadomości lub wręcz negowane - a sama miłość do futbolu zupełnie nie pierwotna, a raczej bardzo mocno wtórna.

Dumni synowie Albionu, powszechnie uważani za ojców współczesnej piłki nożnej tworzonej i „wymyślanej" przez nich w połowie XIX wieku, nie są zatem prekursorami ani nawet spadkobiercami idei kopania czegokolwiek, ale chwała im za to, że ich geny i pomysły racjonalizacji tej gry pozwoliły na jej stworzenie w obecnym kształcie.

Równocześnie jednak dość mizerne efekty podboju Europy przez Polan potwierdzają też, że te geny tak czy inaczej w najmniejszym stopniu nie pochodzą „znad Wisły" ani nawet Warty... zwłaszcza, że polskie dywizjony walczące w Anglii (ale nie atakujące Anglików, a raczej broniące ich przed potomkami Germanów) pojawiły się tam dopiero w latach 40. XX wieku, czyli wtedy, gdy piłka nożna była już tam nieźle zakorzeniona.

Tym samym w przeszłości nie ma żadnych potwierdzeń naszych arcy wybitnych  i  przewyższających kogokolwiek  zdolności ani osiągnięć w tej dziedzinie, sprawiających, że mamy jakieś narodowe zobowiązania i wymagające podtrzymania tradycje gromienia kogokolwiek nawet w „Zośkę".

 

Czas wracać do piłkarskiej teraźniejszości, a w związku z powyższym należy uznać, że obecny, końcowy układ tabeli w naszej grupie, w której zajęliśmy miejsce 2., a grupę wygrała Anglia - w sposób naturalny i prawdziwy oddaje realny układ sił, możliwości i potencjału.

Jest też logiczną konsekwencją zsumowanych wyników wszytkich naszych gier grupowych ze wszystkimi przeciwnikami.

Ostatni grupowy remis z Anglią, co prawda w żadnej mierze nie przynosi nam ujmy, ale też w żaden sposób nie może być przez potomnych zapamiętany i... czczony jako kolejny „zwycięski" ani nawet żaden wybitny wynik, bo taki na pewno nie był.

Warto wspomnieć, że w bilansie naszych ponad dwudziestu konfrontacji z Anglikami to w ogóle mamy tylko jedno zwycięstwo, a te (okupione zresztą kontuzją Włodzimierza Lubańskiego) oraz wspomniany remis na Wembley - dające razem końcowy awans do finałów – to są jedyne wyniki, które można uznać za jakiś sukces, ale to też były „tylko i aż" dopiero eliminacje do turnieju finałowego MŚ74.

Swoją drogą jak na nację posiadającą tak wielkie mocarstwowe aspiracje, to nasze raczej mierne wyniki osiągane nawet tylko w starciach z Anglikami, którzy Mistrzem Świata zostali tylko raz (1966, gdy byli gospodarzem turnieju), i to po gigantycznej kontrowersji uznania im niestrzelonej bramki (dzisiaj VAR by to jasno i precyzyjnie zweryfikował na ich niekorzyść) - nie brzmią jakoś euforycznie i historycznie także zaprzeczają jakiejkolwiek spuściźnie po poprzednich, lepszych od innych pokoleniach, bo takich nie było.

Wspominam o tym dlatego, że po tamtych eliminacjach, a w zasadzie już po finałach, toczyła się bardzo gorąca debata.

Przypomnę, że drużyna, która straciła Lubańskiego w zwycięskim meczu z Anglikami w Chorzowie (2 : 0, jego obie bramki) - zajęła potem w turnieju III-cie miejsce.

Odwieczne dywagacje na temat tego czy, a tak naprawdę przesądzające, że gdyby grał w turnieju to bylibyśmy mistrzem świata są oczywiście bzdurne, bo tego nie ma jak zweryfikować, a na mecz w Chorzowie wyszedł z niezaleczoną kontuzją i... nieprzygotowany do gry, a tym samym... wcale nie powinien był grać.

To, że był najlepszy na boisku wskazuje na jego talent, hart ducha, upór i mistrzostwo, ale (nie ujmując niczego żadnemu ze znakomitych piłkarzy z wielkiej drużyny Kazimierza Górskiego) gdyby nie zagrał wtedy, tylko się leczył – to prawdopodobnie i tamtego meczu Polska by nie wygrała, a w związku z tym i tak by na mistrzostwa nie pojechała w ogóle.

Z drugiej strony, gdyby nie zagrał, a porządnie i całkowicie się wyleczył, a zespół bez niego jednak ten mecz w Chorzowie  co najmniej by zremisował (wtedy, po czasie to ten mecz byłby uznawany za „zwycięzki" remis w Chorzowie), i gdyby dla odmiany wygrali na Wembley mając w składzie  zdrowego Lubańskiego  w pełni sił i formy, to wtedy mógłby rzeczywiście pomóc w zdobyciu złota w Monachium.

Ale tu oczywiście wpadamy w kolejną ślepą uliczkę gdybania np. o deszczu, graniu na wodzie, założeniu, że nie miałby żadnych innych kontuzji itd.

Równocześnie, paradoksalnie, wielu może sądzić, że złamana przez kontuzję w tamtym meczu wielka kariera Lubańskiego, gdyby mogła toczyć się swoim „właściwym" trybem mogła pozwolić Polsce na wielkie sukcesy nie tylko na MŚ'74, ale dałaby złoty medal olimpijski w Montrealu '76, czy MŚ w Argentynie '78.

Takie gdybanie nie ma żadnego sensu, ponieważ niezaleznie od naszych własnych wierzeń i przekonań musimy uwzględniać i to, że statystycznie podobne kontuzje dotykały wszystkie zespoły i nigdy nikt nie mógł grać w absolutnie najlepszym możliwym składzie osobowym.

Ponadto, bardzo często absencje jednych dają szanse na zaistnienie i rozwój innych, których kariery bez tego też potoczyłyby się inaczej i ich wpływ na wyniki np. reprezentacji byłby dużo mniejszy...

 

Dziś toczy się dyskusja dlaczego w zamykającym serię gier eliminacji grupowych meczu z Węgrami nie grał Robert Lewandowski.

Porażka 2 : 1 pozbawiła nas możliwości rozstawienia w... barażach o Mundial i teraz wszyscy wieszają psy zarówno na trenerze jak i na Robercie.

Czepianie się zawodnika, że... nie grał  i przez to zespół nie dał rady, a jego winą jest to, że przegrali - to kolejna piramidalna bzdura.

Jeśli zespół bez Lewandowskiego nie jest w stanie nawet zremisować z Węgrami... to może to nie jest zespół ani reprezentacja Polski, tylko jak już kiedyś pisałem prywatny „cyrk Lewego".

Skoro barierą nie do przejścia jest przedostatni zespół z naszej grupy, lepszy jedynie od... San Marino - to może nie ma sensu pchać się do baraży, o samych finałach mistrzostw świata nie wspominając?

„Lewy" jest profesjonalistą w każdym calu, a jego emocjonalna dojrzałość, samokontrola i analiza wszelkich parametrów treningu oraz doświadczenie w rozumieniu wszelkich sygnałów wysyłanych przez jego organizm -  pozwalają mu w sposób optymalny oceniać swoją aktualną dyspozycję.

Wielu dość szybko zapomniało już, ale w marcu (nieco ponad pół roku temu) - odniósł kontuzję w meczu z Andorą - i wtedy połowa „specjalistów" mieszała wszystkich z błotem że... grał (?!).

Może mało kto już pamięta, ale to był niezwykle intensywny dla niego okres, a możliwe, że ta kontuzja pozbawiła go (i Bayern Monachium) wygrania Ligii Mistrzów w tym roku.

Tu akurat takie gdybanie jest uprawnione o tyle, że mówimy o najlepszym piłkarzu świata będącym kwintesencją Bayernu.

Tak czy inaczej jeśli martwimy się, że nie wygramy z... Andorą bez Lewego to o czym my mówimy w kontekście rywalizacji z najlepszymi na świecie.

Możliwe, że wtedy uległ presji wszystkich wokół i grał na siłę, co skończyło się tak jak się skończyło, podobnie jak udział Lubańskiego w meczu z Anglią.

Tam pewnie też zabrakło zimnej głowy i fachowej oceny sytuacji, a presja i wielkie ambicje oraz stawianie wszystkiego na jedną kartę - finalnie doprowadziły do tragedii zawodnika, któremu złamano karierę w jej najlepszym punkcie i równocześnie pozbawiono reprezentację prawdziwej gwiazdy.

Tylko, że Lubański miał wtedy 26 lat, nie był tak utytuowany jak jest teraz Lewandowski i w związku z tym chciał grać za wszelką cenę zarówno dla kraju jak i  dla siebie, bo to była dla niego szansa na pokazanie się za granicą.

Nie wnikam już w detale (inne czasy, przepisy transferowe itd), ale gdyby miał koło siebie rozsądnego menedżera, to by nie popełnił tego brzemiennego w skutkach (dla niego i dla reprezentacji) błędu.

Mam wrażenie, że większość zapomina już, że Lewy nie ma już 26. lat mimo, że gra tak jakby tyle miał, ale jego zdrowie, unikanie kontuzji i forma są bezpośrednią pochodną tego, że o nie dba i wie co mu wolno. 

A jeśli jesteśmy przy gdybaniu, to co by było, gdyby Lewandowski odniósł poważną  (podobną do tej Lubańskiego) kontuzję w meczu z Węgrami... i nie mógłby grać w barażach, a potem w finałach?

Kręcimy się w kółko, bo to nie to jest podstawowym problemem, a przynajmniej nie najważniejszym ani decydującym o naszej sytuacji.

Już samo ustawienie dyskusji na poziomie afery o grę w barażach jest moim zdaniem śmieszne i nie przystoi odwiecznym kandydatom na mistrzów.

Teraz walka toczy się o... ostatnie miejsca na turnieju, a zatem też te „doklejane" do najlepszych.

Oczywiście to o niczym nie przesądza bezpośrednio, bo do turnieju jest jeszcze czas (cały rok) i układ sił i formy zespołów może się nieco zmienić, ale nie zmienia to faktu, że ci najlepsi eliminacje już zakończyli awansem, a my mamy grać z tymi aktualnie słabszymi, kimkolwiek by nie byli.

Obawianie się ich stawia pod znakiem zapytania jakikolwiek sens jazdy na Mundial jako taki, bo tam będą ci, którzy z nimi powygrywali.

A bycie w elicie, która leje nas niemiłosiernie i wracanie z turnieju na ostatnim miejscu, może z jakąś jedną wygraną w „meczu o honor", który dla przeciwnika też był meczem o „pietruszkę"  - jest raczej poniżające niż honorowe.

Sportowy wymiar rywalizacji  musi mieć jakieś logiczne ramy pozycjonowania przeciwników przynajmniej w sferze rywalizacji tych uważających się za najlepszych.

Bo wyniki grupowe typu 10 : 0 (Anglia - San Marino) wskazują raczej na zabawy podwórkowe niż na rozgrywki na najwyższym poziomie, ale równocześnie nigdy nie słyszałem, żeby San Marino zgłaszało jakiekolwiek aspiracje do bycia Mistrzem Świata, a my jednak o dziwo tak.

Co prawda nie przegrywamy dziesięć zero, ale od mistrza oczekuje się wygrywania, a ewentualna porażka jest czymś wyjątkowym i zaskakującym, a w naszym wypadku to raczej zwycięstwa urastają do rangi święta narodowego, bo są tak rzadkie i wyjątkowe, że niemal zaskakujące.

Mistrzowie świętują wygrywanie wojen, a nie tylko pojedyńczych bitew.

Jeśli fatum ciążące nad Polakami objawia się tym, że kontuzje lub niedyspozycje jednego zawodnika przekreślają szanse całego zespołu na sukces, to chyba nie rozumiemy idei gier zespołowych.

Posiadanie w zespole najlepszego zawodnika na świecie z żadnego zespołu nie robi automatycznie najlepszej na świecie drużyny, choć oczywiście podnosi jej wartość.

Jednak zdobycie, a w zasadzie zdobywanie Mistrzostwa Świata to niezwykle złożony, długotrwały proces, oparty o udział i umiejętności kilkudziesięciu zawodników i ma wyłonić najlepszy zespół, a nie tylko MVP turnieju.

Za brak szacunku do rywali i jednoczesne podkopywanie własnej wartości uważam kalkulowanie, że lepiej grać z tym niż z tamtym, być rozstawionym i to w tym, czy innym koszyku.

Prawdziwi mistrzowie nie kalkulują - wychodzą na mecz i... wygrywają.

Jeśli mają jakiekolwiek wątpliwości niech odklepią przed wyjściem na boisko, tylko że wtedy należałoby wreszcie przyznać, że do mistrzów to nam jest zdecydowanie bardzo daleko i to nie wiem, czy nie dalej niż jesteśmy w stanie dojrzeć.

Pretensje do „Lewego", że nie grał i przez to nie będzie nas w Katarze to absurd.

Ewentualne rozstawienie nie gwarantuje niczego, tak samo jak jego brak nie determinuje porażki,  a w naszym przypadku konieczność gry na wyjeździe, z teoretycznie silniejszym przeciwnikiem i brakiem „uprzywilejowania" - może wymusić maksymalną koncentrację i grę „do krwi ostatniej" (co inni mają w standardzie, a my niekoniecznie), które pozwolą pokonać wszelkie przeciwności, bez liczenia na handikap własnego stadionu i granie na pół gwizdka.

Poza tym tam już nie grają żadne zespoły pokroju San Marino...

Robert Lewandowski pokazuje jak być mistrzem, a wszyscy krytykujący go „mądralińscy" razem wzięci nie osiągnęli i nigdy nie osiągną tego co on, i to nie tylko w wymiarze sportowym, czy piłkarskim, a w związku z tym zalecałbym dalece idącą powściągliwość, szacunek i wdzięczność będące następstwem podziwu i uznania za jego talent, pracowitość, konsekwencję i mądrość w sposobie prowadzenia swojej kariery i życia.

Gdybyśmy mieli takich więcej nie musielibyśmy się zastanawiać, czy kiedykolwiek będziemy mistrzem świata, tylko wskazywalibyśmy, że Pucharów Świata mamy więcej niż Brazylia, Niemcy, Włochy, czy Francja.

Dzisiaj „kopiemy" się w barażach i trzęsiemy się, że odpadniemy, bo wszystko nam przeszkadza.

Może na razie zgłośmy Roberta do Indywidualnych Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, a może wygramy, ale i tak będzie to tylko wtedy, gdy on je wygra, a nie my – narzekający na wszystko, przerażeni, niepewni i nie umiejący zbyt wiele malkontenci.

A żeby Polska została Mistrzem Świata w Piłce Nożnej to musi się tu bardzo wiele zmienić w sposobie selekcji i naboru dzieci, szkolenia, programów treningowych, infrastruktury, zaplecza, poziomu kibicowania itd. itp., ale największej zmiany wymaga nasza mentalność, bo nie mamy instynktu zwycięscy, kreatora sukcesu, umiejętności wykorzystywania szans i potencjału, a przede wszystkim nie mamy konsekwencji w dążeniu do osiągnięcia tego wszystkiego.

Co gorsza nie mamy tego w żadnej dziedzinie życia, nie tylko w piłce nożnej.

Ale niestety nie mamy wzorców, poza pojedynczymi, zadziwiającymi ewenementami i przykładami osób, które są tak odmienne od całej naszej reszty, że aż zaczynamy wątpić czy na pewno to są (byli) „nasi".

I rzeczywiście coś w tym jest, bo nawet ich wyjątkowość nie wystarcza, by poruszyć i pociągnąć za sobą resztę.

Najczęściej są osamotnieni, krytykowani za wszystko i... niezrozumiani.

Kościuszko, Pułaski, Chopin, Mickiewicz, Skłodowska-Curie... to jedynie kilka nazwisk takich wybitnych Polaków, którzy swoje sukcesy odnosili „tam", a nie tu, i to „tam" byli doceniani, szanowani i... wielbieni za swoją wyjątkowość i swego rodzaju mistrzostwo w danej dziedzinie.

Oni byli tak bardzo stamtąd, że nawet żyli i poumierali gdzieś tam, a nie tu...

Nie dopuśćmy, by do tej listy dołączył Lewandowski, aczkolwiek miejmy świadomość, że on już jest na liście wielkich Polaków posiadających status ogólnoświatowej indywidualności, i może zawczasu doceńmy i uszanujmy to, pamiętając równocześnie, że on znowu został najlepszym piłkarzem świata grając „tam", a nie tu..., bo tu ani nikt go nie doceniał tak jak powinien, ani nie potrafił wykorzystać i rozwijać jego talentu i potencjału.

Obawiam się, że gdyby pozostał tu, to w kategoriach bycia mistrzem... byłby nikim, jak niestety wielu przed nim i sądzę, że nie mniejsza liczba tych, którzy objawią się po nim.

 

A baraże... to na szczęście jest piłka i wszystko się może zdarzyć, tylko trzeba grać – zespołowo, najlepiej jak się potrafi, jak prawdziwy mistrz, ale by osiągnąć sukces to na boisku musi być jedenastu takich mistrzów jednocześnie...

 

 

Ja Ja, Polak mały

 

 

Komentarze (0)
Dodaj komentarz»
© Wszelkie prawa zastrzeżone