Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"

Sprawdź

25 Sty
2021

K 2 wreszcie zdobyte zimą

kategoria: Sport
godzina: 02:15
Udostępnij:

25.01.2021 Wolne Miasto Warszawa

Od kilku dni większość z nas jest pod wrażeniem wyczynu jakiego dokonali Nepalscy Szerpowie, wchodząc zimą „ręka w rękę", chyba w dziesięciu, na drugi co do wysokości szczyt świata, czyli K2, 8611m n.p.m., w Karakorum.
Wydarzenie tym bardziej doniosłe, że dokonane przez samych Szerpów, traktowanych wielokrotnie tylko jako pomocników, przewodników, tragarzy sprzętu, budowniczych obozów, rozpinaczy poręczówek i drugorzędnych uczestników wspinaczki, którym się płaci za usługiwanie wielkim gwiazdom światowego himalaizmu.
Podejście, sądzę, że z jednej strony wielce rasistowskie, z drugiej absolutnie niewłaściwe i niesprawiedliwe, bo to, moim zdaniem, właśnie dzięki nim wspinanie w Himalajach i Karakorum jest w ogóle możliwe, a większość wypraw ma szansę gdziekolwiek dojść i potem wrócić.
Pragnę przypomnieć, że pierwszego wejścia na najwyższą górę świata Czomolungmę (u nas nazwaną Mount Everest, 8848m n.p.m.) dokonali 29 maja 1953r. wspólnie Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay.
Gdyby późniejszy Sir Hillary (tytuł szlachecki z rąk Królowej Elżbiety II, jako poddany korony brytyjskiej, otrzymał właśnie za ten wyczyn) traktował Szerpów jako podludzi, to pewnie nie wszedłby nigdzie, a dziś nikt by o nim nie pamiętał, nawet jeśli szczyt zdobyli w zastępstwie wybranych i wysłanych tam Anglików, których pogoda i problemy techniczne z butlami z tlenem cofnęły niemal spod samego wierzchołka. Na marginesie należy dodać, że pierwotnie wyznaczeni do ataku szczytowego Charles Evans i Tom Bourdillon zrezygnowali będąc już na wysokości przekraczającej 8700m, gdyż jednak zimna, angielska kalkulacja i chłodna ocena sytuacji, zmusiły ich do odwrotu i rezygnacji z kontyuowania ataku oraz zapisania się w historii. Dziś pewnie mało kto o nich pamięta, a należeli do najlepszych z najlepszych.
Natomiast Edmund Hillary, poza okryciem się nieśmiertelną sławą, swoim zaangażowaniem we wspieranie Szerpów, poprzez założony przez siebie Himalayan Trust, współfinansujący budowy szkół, szpitali, ośrodków zdrowia, mostów, wodociągów, lotnisk i wszelkiej infrastruktury niezbędnej do cywilizowanego funkcjonowania – zasłużył sobie na tytuł honorowego obywatela Nepalu.
Jestem przekonany, że to jest najlepszym dowodem na jego podejście do Szerpów i ich traktowanie, oddające rodzaj jego więzi emocjonalnej i szacunek jakim ich darzył.
Tym bardziej uważam, że należy docenić fantastyczne osiągnięcie Szerpów.
Jednakże poza głosami uznania i podziwu dla niebywałego wyczynu, którego dokonali zdobywając zimą szczyt, którego do tej pory o tej porze roku nikomu się zdobyć nie udało, słyszymy również słowa, no może nie bezpośredniej krytyki, ale przynajmniej ewidentnej deprecjacji tego osiągnięcia.
Myślę między innymi o wypowiedzi jednego z najwybitniejszych naszych himalaistów Adama Bieleckiego, nazywającego korzystanie z tlenu – dopingiem.
Przy całym moim wielkim szacunku dla Pana Adama, którego w zasadzie powinienem uważać za jeden z największych autorytetów uprawnionych do wypowiadania się w tej sprawie, jako kompletny laik, który Himalaje i Karakorum widział tylko z... samolotu – pozwolę sobie kategorycznie nie zgodzić się z jego zdaniem.
Dyskredytowanie tego sukcesu, bo Szerpowie wchodzili korzystając z butli z tlenem, uważam za wielce nieuprawnione.
Rozumiem w pełni ambicje Pana Adama i jego podejście do sposobu wspinania się – oczywiście ma do tego pełne prawo.
Jeśli chce może na szczyty wchodzić bez tlenu, w jednym bucie, tyłem, nawet tylko w majtkach jeśli tak u nas popularne ostatnio morsowanie wywrze na nim większe wrażenie niż -40 stopni Celsjusza dookoła, ale to są jego wybory i sobie samemu stawiane wyzwania, które może sam sobie dowolnie wyznaczać.
Równocześnie jednak nie sądzę, by miał prawo do wyznaczania limitów innym.
Odmawianie ludziom prawa do oddychania tlenem uważam za kuriozalne.
Za chwilę za stosowanie dopingu uzna samo bycie Szerpą z racji miejsca urodzenia, a w związku z tym posiadania genetycznych i fizjologicznych predyspozycji do życia na wysokości.
Czy dwudziestoletnia,  trzydziestoletnia, czy ponad czterdziestoletnia aklimatyzacja Szerpów, bo tam się urodzili i mieszkają, ma być czynnikiem ich obciążającym i dyskredytującym?
Gdyby wejście na K2 było sprawą prostą, to Czogori zostałoby zdobyte już w 1909 roku przez Włochów, a jednak wtedy im się nie udało.
Mieszkańcy Karakorum (w)chodziliby tam na randki, a na pierwsze wejście nie czekalibyśmy do roku 1954.
A zimą jakoś do 16 stycznia 2021 nikomu nie udało się tam wejść i to nie dlatego, że tylko „słabiaki" próbowały.
K2 jest górą tak trudną i niebezpieczną, że samo wchodzenie i „latem" jest, co zresztą oczywiste, śmiertelnie niebezpieczne, co niestety zostało wielokrotnie potwierdzone dziesiątkami tragicznych zgonów.
Na tej dramatycznej liście jest przecież także kilka polskich nazwisk i to zarówno mężczyzn jak i kobiet.
Przy okazji należy dodać, że pierwszego „polskiego" udanego wejścia na szczyt K2 dokonała Wanda Rutkiewicz 26 czerwca 1986r.
Pan Adam Bielecki jest jedną z najlepiej poinformowanych i najbardziej doświadczonych osób, potrafiącą ocenić poziom nieprzyjazności i nieprzystępności tej góry, zwłaszcza zimą.
Nie zamierzam więc w ogóle wchodzić tu w jakąkolwiek dyskusję.
Zauważam jedynie, że w głosie Pana Adama przebija skąd inąd zrozumiała sportowa złość, że ktoś go ubiegł w wyścigu na ten szczyt zimą.
I w zasadzie można by to pochwalać ale... szanując jego podejście do wspinaczki, będące moim zdaniem pewnego rodzaju powieleniem podejścia do niej prezentowanego przez nieodżałowanego Jerzego Kukuczkę – osobiście jestem zwolennikiem traktowania gór w sposób, w jaki podchodzą do nich ci Szerpowie.
Oni z kolei prezentują wizję bliską pierwszemu zdobywcy korony Himalajów i Karakorum - Reinholdowi Messnerowi, który uważając poruszanie się po nich jako swego rodzaju twórczość, wolność i jedność z naturą, nie chciał patrzeć na zdobywanie szczytów jak na zwykłą sportową rywalizację z kimkolwiek, a przede wszystkim traktował to jak walkę z sobą samym.
Potwierdzeniem tego była jego odmowa przyjęcia od MKOL medalu za swój wyczyn.
Dla odmiany Kukuczka, będący drugim w historii himalaistą, który wszedł na szczyt wszystkich 14. ośmiotysięczników – taki medal chętnie przyjął.
Absolutnie tutaj nie oceniam źle Kukuczki i twierdzę, że słusznie, że go przyjął i czuł się doceniony, ale pokazuje to jednak ewidentną różnicę w podejściu do tematu, charakteryzującym i odróżniającym obu panów od siebie.
Konsekwencją tak różnego podejścia do sprawy była umiejętność Reinholda Messnera powiedzenia sobie stop i wycofania się oraz brak takiej umiejętności Jerzego Kukuczki.
I może właśnie dlatego Reinhold szczęśliwie żyje sobie we Włoszech w jego rodzinnym Południowym Tyrolu, realizując swoje inne pasje, a Jerzy Kukuczka zginął w 1989 roku na Lhotse, 8516m n.p.m., nie potrafiąc odnaleźć się nigdzie indziej niż w nieludzkich górach.
Oczywiście, że Reinhold zawsze chciał być najlepszy i moim zdaniem był, ale jakiekolwiek porównywanie himalaistów i ich osiągnięć raczej nie ma racji bytu, bo do logiki i prawdziwości oceny rywalizacji potrzeba jednorodnych, mierzalnych i tożsamych warunków.
A takich w górach nie ma nigdy.
Co więcej, poza wchodzeniem w różnym czasie, w różnej pogodzie, z różnym sprzętem i składem osobowym, chcąc kwestionować równość warunków można by podnosić właśnie też to, że ktoś urodził się w Tatrach, a ktoś inny w Dolomitach, gdy jeszcze inny w Himalajach, co mogłoby dać komuś określoną przewagę.
Jestem za pozostawieniem dokonań w górach w sferze zupełnie innej klasyfikacji, w której wpinacz, każdorazowo będący kimś wyjątkowym, wybitnym, nieprzeciętnym i niezwykle odważnym i walecznym – podejmuje nierówną walkę z wszechmocną naturą.
I jedynie jego własnej ocenie może podlegać to czy dał radę i osiągnął maksimum tego co mógł.
A wygrać z naturą się nie da.
Można jedynie próbować osiągnąć coś w pełnej z nią harmonii.
I to chyba jest największym sukcesem himalaistów.
Właśnie taki obraz zostanie mi w pamięci na myśl o dzielnych Szerpach, którzy po morderczej wspinaczce, potrafili zatrzymać się przed szczytem, poczekać na tych najbardziej zmęczonych, wziąć się za ręce, odśpiewać hymn i wspólnie przejść kilkanaście ostatnich, teoretycznie najważniejszych i najbardziej medialnych kroków.
I nie miało dla nich żadnego znaczenia, że korzystali z tlenu, a podobno jeden z nich Nirmal Purja z tlenu w ogóle nie korzystał.
Nie sądzę, że będzie teraz kazał pozostałym siadać przy innym stoliku, bo weszli na K2 z tlenem.
Ale wiem, że Pan Adam kręci nosem, a i Reinhold Messner pewnie powiedziałby: „E tam, z tlenem, też mi coś", choć sam tego zimą nie zrobił uznając, że skoro już był tam latem, to nie będzie się powtarzał.
Wspólne wejście Szerpów, uśmiechniętych i szczęśliwych ze zdobycia szczytu w taki sposób, przywraca pełne romantyzmu spojrzenie na góry, które uwodzą swym pięknem, a do tego w tej formie kreują przyjaźń, współpracę i poczucie oparcia wśród przyjaciół w najtrudniejszych chwilach.
I to jest ta wspaniała kreatywność, która nadaje wyjątkowość całemu temu przedsięwzięciu.
Poprzez to staję po stronie nepalskiego stylu himalaizmu.
Nawet jeśli jest on zupełnie odmienny od tego, który preferował Messner, będący tak inny od wszystkich pozostałych, którzy nie mogli się z nim równać, że wolał wspinać się sam.
I pomimo że ten styl jest tak różny od tzw. polskiej szkoły, w której każdy sobie rzepkę skrobie, a dążenie do zdobycia szczytu przesłania wszystkim wszystko.
Nie mogę tu nie wrócić do polskiej zimowej wyprawy na również wznoszący się w Karakorum Broad Peak, 8051m n.p.m. z roku 2013, w której do ataku szczytowego ruszyło czterech naszych wspinaczy.
I broń Boże nie oceniam tu w żaden sposób uczestniczącego w niej Pana Adama, który w znakomitym stylu jako pierwszy ten szczyt zdobył.
Ani nie mam prawa, ani nie znam ustaleń strategii, a tym bardziej nie znam szczegółów bezpośrednich relacji pomiędzy naszymi himalaistami...
Wiem tylko, że czterech Polaków wspinało się na ten szczyt osobno, każdy we własnym tempie, myśląc tylko o tym, by zdobyć go za wszelką cenę.
Nie mnie oceniać czyją winą (jeśli w ogóle czyjąkolwiek) była ostateczna tragedia, bo pomimo odtrąbienia sukcesu związanego z pierwszym zimowym wejściem na ten szczyt, dwóch wspinaczy tam zginęło.
Z mojego punktu widzenia ocena wcale nie jest prosta i jednoznaczna, i ponownie nie może być w pełni miarodajna, gdy nie znam całej prawdy o relacji i uzgodnieniach pomiędzy czwórką wspinaczy ani kierownikiem wyprawy Krzysztofem Wielickim.
Gwoli prawdy nie wiem również co by się działo teraz na K2, gdyby część Szerpów „odpadła" po drodze i nie dała rady, ale końcówka wejścia wskazywała na pełną współpracę między sobą wszystkich uczestników ataku szczytowego.
W przypadku polskiej ekspedycji na Broad Peak absolutnie nadrzędną sprawą było zdobycie szczytu i przejęcie przez każdego z uczestników pełnej odpowiedzialności za siebie.
Widać, że najsilniejszy z nich Adam Bielecki był w formie i w stanie zdobyć szczyt, czego również dokonał idący sporo za nim Artur Małek.
Wiem, że to może zabrzmieć okrutnie, ale przy tak ekstremalnym wysiłku i warunkach oraz tak wybujałych ambicjach, to każdy z uczestników sam musiał oceniać na bieżąco czy da radę, i czy ewentualnie nie będzie ciężarem dla pozostałych, narażając ich również na niebezpieczeństwo, gdyby inni mieli się nim zajmować i sprowadzać go na dół.
W tych warunkach człowiek sam ledwo, ledwo funkcjonuje, a zajmowanie się jeszcze kimś innym, kto już nie może iść samodzielnie – jest w sposób oczywisty ponad siły.
Na marginesie kolejny bolesny tego dowód mieliśmy w styczniu 2018 roku, gdy po (prawdopodobnym) zdobyciu Nanga Parbat, 8126m n.p.m., Elizabeth Revol nie była w stanie sprowadzić do obozu umierającego z wycieńczenia i zabijanego chorobą wysokościową Tomasza Mackiewicza i zostawiła go samego, ostatkiem sił schodząc samotnie po pomoc.
Ją z kolei, po dwóch dniach, w ostatniej chwili znaleźli i uratowali, przerzuceni do bazy śmigłowcem w ramach brawurowej akcji ratunkowej, a następnie przez ponad osiem godzin szaleńczo wspinający się do niej o 1200m w górę, Bielecki i Urubko.
Na ratunek będącego kolejne 1200m wyżej (i najprawdopodobniej nieżyjącego już) Mackiewicza nie było już żadnych szans.

Do tej tragedii doprowadziło nieodpowiedzialne przecenianie własnych sił i możliwości oraz zaślepienie w walce o wejście na szczyt. Pomijam już to, że piękne i spektakularne  poświęcenie całej ekipy ratunkowej, rzucającej wszystko, by wesprzeć zbyt pewnych siebie, uniemożliwiło im jednocześnie wymarzone, zimowe wejście właśnie na K2, bo dla ratowania innych musieli przerwać własną wyprawę.   

Na Broad Peak, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski, idący dużo wolniej na szczyt, daleko za pierwszą dwójką, ale również osobno i w dużej odległości od siebie,  nie potrafili odpuścić i parli za wszelką cenę do góry, nawet mijani po kolei przez schodzących już Bieleckiego, a potem Małka.

To jeszcze był czas na odwrót.
Pogarszająca się pogoda, nadchodzące ciemności, gigantyczne przemęczenie i nasilające się oznaki odmrożeń i choroby wysokościowej po tak długim pobycie na ca. ośmiu tysiącach metrów, nieodwołalnie zapowiadały zbliżającą się tragedię.
Czy można było ich namówić do poddania się i zejścia? Nie wydaje mi się.
Czy można ich było siłą zawrócić? Nie sądzę.
Czy, skoro uparli się iść dalej, trzeba było na nich czekać narażając się również na chorobę i śmierć? Uważam, że nie, gdyż to z kolei oni nie mieli prawa oczekiwać tego od kolegów i ich narażać.

I tu wracamy do punktu wyjścia i dyskusji czy na ośmiotysięczniki wchodzić z tlenem, czy bez.
Jeśli traktujemy góry jako miejsce, które ma nas twórczo rozwijać, mamy potrafić delektować się ich pięknem i szukać w nich inspiracji do spełniania swoich marzeń – to tlen jest niezbędny, bo po pierwsze ratuje nam życie, a po drugie daje czas, by móc to wszystko w pełni przeżyć.
Jeśli ktoś chce w tym wszystkim widzieć tylko sprinterski wyścig na szczyt, uważa, że jedynie męskim i wartościowym sposobem jest szaleńczy bieg tam i z powrotem i nerwowo sprawdza, czy był tam pięć minut wcześniej i szedł minutę krócej niż ktoś inny – to rozumiem, że „tlenowców" nie będzie poważał.
Tylko co dalej, bo rozumiem, że nadambitni będą szukali kolejnych wyzwań.

Andrzej Bargiel latem 2018 roku wtargał na K2 narty i... zjechał ze szczytu.
Ale czy da się porównać jego niesamowity przecież wyczyn z pierwszym wejściem Włochów w 1954 r. – myślę, że zupełnie nie. Inne czasy, a zatem zupełnie inny, kosmiczny sprzęt, specjalna żywność, zupełnie inne nakłady finansowe i przygotowanie, ewentualne wsparcie śmigłowców i ekip ratowniczych lub innych ekip będących w okolicy itd. powodują, że nie ma żadnej płaszczyzny porównania czegokolwiek.
Czy ktoś dzisiaj wszedłby na Mount Everest korzystając ze sprzętu i środków ówczesnej wyprawy pierwszych zdobywców? Moim zdaniem raczej nie, bo to jakby teraz chcieć samotnie tratwą przepłynąć Atlantyk bez przyrządów i kontaktu ze światem.
W końcu przecież komuś przedtem już się udało, choć dopiero po wielu próbach i śmiertelnych porażkach poprzedników, więc nie ma już sensu tego powielać.
Ale z mojego punktu widzenia, doceniając wszystkich zwycięzców, którym udaje się zdobyć szczyt, mierzenie się z górą (ze sobą) traktuję jako wyzwanie, które zaczyna się i kończy w bazie, a nie na szczycie.
Może to zabrzmieć brutalnie, bezwzględnie i okrutnie, ale bardziej cenię kogoś kto będąc tak blisko celu potrafi realnie ocenić sytuację i tym razem się wycofać i wrócić do obozu niż kogoś kto przeceniając własne siły, potencjalnie naraża nie tylko siebie, ale i innych, i w rezultacie ginie przy zejściu, nawet jeśli przedtem ostatkiem sił dotarł na ten szczyt.
Pierwszy będzie miał jeszcze szansę na kolejną próbę, drugi już nie osiągnie niczego więcej.

Bo według mnie nie jest wielką sztuką zginąć gdzieś pod szczytem, będąc w amoku i zaślepieniu tak upragnionym i teoretycznie bliskim już sukcesem. Wyznacznikiem prawdziwego heroizmu, bohaterstwa i wielkości jest umiejętność przezwyciężenia tej tak wielkiej pokusy wejścia, która odbiera poczucie rzeczywistości i powoduje zaślepienie rozumu. Najlepszym himalaistą jest ten, który wraca do obozu i sam schodzi do bazy,  za każdym razem.

Maciej Berbeka kiedyś, dużo wcześniej, w roku 1988 cofnął się spod szczytu Broad Peak (a w zasadzie był przekonany, że go zdobył, choć tak naprawdę był na przedostatnim wierzchołku) i w 2018 wrócił tam, by go wreszcie zdobyć, ale tym razem był mniej rozsądny, choć był dużo bardziej doświadczony.
Czy zgubiła go obsesja zdobycia tej góry, a może nie mógł sobie darować, że prawie trzydzieści lat młodszy Adam Bielecki właśnie dokonał tego, czego jemu nie udało się dokonać 25 lat wcześniej, a wiedział, że kolejnej szansy już mieć nie będzie?
Tego się nie dowiemy, ale na pewno brak tlenu był powodem tej tragedii.
Sądzę, że swoistym skrzywieniem jest myślenie, że był lepszym himalaistą, bo wszedł tam bez tlenu i zginął niż gdyby zdobył ten szczyt używając tlenu i szczęśliwie wrócił do bazy.
Nawet jeśli „zawodowcy" są o tym przekonani, nie zgadzam się, bo nie wiemy jakie były ostatnie świadome myśli tych wszystkich, którzy w górach zostali, i nie wiemy, czy nawet tak myśląc, w tej ostatniej chwili, zasypiając po raz ostatni, nie zmieniali zdania. I nie jest tak, że góry są najpięknięjszym miejscem na śmierć, nawet jeśli się je szaleńczo kocha, bo sądzę, że takiego miejsca w ogóle nie ma.
Mam wielki szacunek dla tych wszystkich, którzy kochają góry i cieszy mnie niezmiernie widok szczęśliwych wspinaczy zdobywających szczyty.
Przeciwny jednak jestem ustanawianiu jakichkolwiek rankingów, bo jedynym wyznacznikiem sukcesu jest dla mnie to, że ktoś gdzieś wszedł i wrócił do bazy, a porównać dwóch różnych wejść nie da się zupełnie.
Oczywiście zawsze będą tacy, których rozsadzają testosteron, adrenalina i wybujałe ego, a bez tego zresztą niczego nie da się osiągnąć i zdobyć, ale jednak w całym tym balansowaniu na krawędzi życia, oczekiwałbym jednak przynajmniej odrobiny rozwagi.
Dzisiaj widzimy szczęśliwe, uśmiechnięte twarze tych, którzy postawili na współpracę i dokonali niemożliwego, wchodząc zimą na K2.
Nie chciałbym, aby w szale pokazania kto tu (tam) rządzi – rozdrażniony Pan Adam postanowił wejść tam za wszelką cenę w sposób, który ma rzucić świat na kolana i przyćmić to wspaniałe osiągnięcie Szerpów.
Oni odnieśli sukces, bo tam weszli i wrócili do bazy.
Panu Adamowi, jak zresztą i wszystkim pozostałym himalaistom, też życzę, by za każdym razem do takiej bazy wracali.
Żadne inne zakończenie wyprawy nie będzie warte podejmowanych wyzwań ani nawet najbardziej spektakularnych i szalonych wejść.

Ja Ja, Polak mały

 

Komentarze (0)
Dodaj komentarz»
© Wszelkie prawa zastrzeżone