Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"

Sprawdź

07 Sie
2020

Pischologia i psychologia władzy, czyli ludzie i psy w kontekście rządu dusz.

kategoria: Polityka
godzina: 13:33
Udostępnij:

7.08.20 Wolne Miasto Warszawa (Pamiętamy 1944)

Kilka dni temu przekonaliśmy się jak silna więź łączy pisy z ich panem.

Kynolodzy byliby w absolutnym szoku, bo przy niej niech się schowa do budy klasyczna, niejednokrotnie legendarna wręcz, relacja ludzi i psów, które w swojej wierności gotowe są ciągle warczeć, ujadać, kąsać, gryźć i drapać, dając stale do zrozumienia, że czuwają, by nikt nigdy i nigdzie nie zagroził ich właścicielowi oraz by ten nie dostał kota, nawet gdy już go ma.

Wtedy jest szansa, że ludzki pan w swojej łaskawości pogłaszcze, przytuli, da michę, a może i weźmie na spacer, by kazać coś aportować lub raportować.

Jedna z moich ulubionych, najbardziej suwerennych prawdziwych Polek (a nawet mazurków), w swojej łaskawości, raczyła pochylić się nad marnym komediantem jakim w jej mniemaniu jest, co w końcu powszechnie wiadomo wszystkim suwerennym, mało znany i słabiuteńki, marionetkowy, komunistyczny aktor Janusz Gajos.

Krótkowzroczna i niedowidząca, dobrze zmieniona su.., su.., subiektywnie niezależna obrończyni swojego małego pana, pokazała kły i rzuciła się z wściekłością na człowieka, który miał odwagę powiedzieć co myśli, określając jej pryncypała - zgodnie z prawdą - człowiekiem małym.

W wolnym kraju swobodne wypowiadanie się jest dozwolone, naturalne i normalne, a może ono być nie tylko przejawem lizusostwa i poddańczego wchodzenia w dupę swoim panom, ale o dziwo zdarza się, o czym zdaje się nie mieć pojęcia Pani Beata, że jest wyrażaniem swoich własnych myśli i poglądów, bo niektórzy takie mają.

A w wolnym świecie poglądy różnych osób mogą się od siebie różnić i to diametralnie, być wzajemnie krytyczne, czy nawet sprzeczne.

Jednak w dyskusji o nich należy pamiętać, że nasza krytyka przekonań innych, może podlegać takiej samej krytyce naszych poglądów przez innych.

I tu zaskakująco Pani Beata nie odniosła się do oceny tej konkretnej wypowiedzi Pana Janusza, do czego oczywiście miałaby prawo, ale... postanowiła kontestować umiejętności aktorskie i przebieg jego kariery.

Jednakże próba oceny umiejętności i predyspozycji zawodowych kogokolwiek przez kogoś nie mającego o tym żadnego pojęcia, moim zdaniem. przypomina wchodzenie do bardzo głębokiej wody kogoś, kto w ogóle nie umie pływać.

Ludzie rozumni wiedzą to i w związku z tym tego nie robią, a debile taplają się bezmyślnie i beztrosko coraz dalej od brzegu.

Tutaj Pani Beata postanowiła wejść w buty krytyka kultury.

Mam wrażenie, że podjęła się tego niezwykle karkołomnego dla niej zadania zakładając dziurawe kapcie, a powinna mieć na sobie co najmniej wodery oraz dla większego bezpieczeństwa - siedzieć w kapoku w ogromnym pontonie.

Z całej wielkiej, kilkudziesięcioletniej kariery Pana Janusza, który stworzył nieprzebraną liczbę ról wiekopomnych i znakomitych, Pani Beata zapamiętała jedynie, że grał... Janka Kosa.

Nie wiem czy oznacza to, że w swoim rozwoju zatrzymała się na czytaniu książek oraz oglądaniu filmów w czasach swoich nastoletnich wówczas rówieśników, czy dla niepoznaki i odwrócenia uwagi tak bardzo chce ukryć to, że Janek Kos był jej pierwszą, wielką miłością - zwłaszcza, że ta jej ostatnia jest taka... mała.

Nie mam pojęcia jakie złe duchy, bo przecież nie te z „Wakacji z duchami", musiały próbować wodzić na pokuszenie jedną z najznamienitszych prawych anielic, ale podstępne podrzucenie Pani Beacie do oceny talentu i warsztatu aktorskiego Pana Janusza jedynie diabelskich, zgniłych jabłek wrażej kinematografii, świadczy o wyjątkowej przebiegłości i perfidii demonów zła.

Mogłoby się wydawać, że na szczęście partyjna czujność, siła charakteru i niezłomność Pani Beaty umożliwiły jej błyskawiczne pokonanie słabości polegającej na niskiej, libertyńskiej chęci pozwolenia sobie na zagłębienie się w fabułę i spróbowanie poznania oraz zrozumienia motywacji i emocji pseudo bohaterów oglądanych filmów.

Wszakże dzięki swojej intuicji natychmiast wyczuła próbę oszustwa, bo sama wie najlepiej, że nieładnie jest świadomie podszywać się pod kogoś, kim się nie jest i jakiś taki Janusz Gajos, jeden z drugim, tak łatwo jej nie wykiwają.

Nawet więcej, miała równocześnie pełną świadomość, że przecież to jest całkiem możliwe, aby jednego dnia mówić i robić coś, a drugiego twierdzić już coś zupełnie innego i udawać, że tego nie było, bo nagle jest się kompletnie kimś innym, wyznającym zupełnie inne prawdy i zasady...

Jednak, żeby móc gładko wykonywać takie karkołomne wolty, to trzeba by zapewne przechodzić wielokrotny „brainwash", ale jak zawsze coś za coś, nie ma... bata, to musi niechybnie zostawiać trwałe ślady w psychice i rozumie.

Pani Beata w końcu swoje doświadczenia ma, dużo wie i w tej sprawie musiała dać głos, bo tak właśnie buduje się wierność.

Natomiast cały problem polega na tym, że Pani Beata, z jednej strony bardzo nisko oceniając zdolności aktorskie Pana Janusza Gajosa, z drugiej – automatycznie i bezrefleksyjnie - utożsamia go w stu procentach z rolą i postacią, której z racji ograniczeń jego warsztatu, według niej, nie mógł tylko i aż wykreować.

A to dla niej, dla Pana Janusza i dla nas wszystkich niesie ze sobą ogromnie niebezpieczeństwo i niewyobrażalne konsekwencje, albowiem jak widać, Pani Beata kompletnie traci zdolność odróżniania prawdy od fikcji; gry aktorskiej od oszustwa; świata realnego od jakichś mrzonek, fałszywych wyobrażeń, złudnych wizji, czy złych, szkodliwych haseł, programów i ideologii.

Pani Beata, z perspektywy znienawidzonej Brukseli (w której jest jedną z najaktywniejszych orędowniczek naśladowania patriotycznego dzieła Konrada Wallenroda), z przenikliwą trzeźwością spogląda z wysokiej, jasnej izby na ten szary, lewacki padół przepełniony prostakami i szmańdakami.

Aż strach pomyśleć co by było, gdyby w jakimś nieszczęściu zdarzyło się Pani Beacie zobaczyć gdzieś, nawet nie biały, a badziewiasty i wieśniacki żółty szalik.

Toż mogłoby to grozić jakąś zaćmą.

Tak, tak napisałem szalik, a nie Szarik, bo tym razem nie chodzi o szczekającą, puchatą kuleczkę wymyśloną w PRL przez innego Janusza, a o taki długi, wąski pasek kaszmirowego materiału (no, ogólnie rzecz biorąc najczęściej po prostu ze zwykłej wełny – to informacja dla wszystkich pozostałych, zwykłych Polaków, którzy, w odróżnieniu od Pani Beaty, nie zarabiają w euro i nie liznęli wielkiego... świata).

Jedynym ratunkiem byłaby wtedy ucieczka z kina... ale zapewne i tak, za takie pijaństwo, jakiego dopuścił się tam ten Pan Janusz – groziłoby temu słabemu, podrzędnemu aktorzynie (bo przecież nie jest ani najlepszy, ani z żelaza, a jedynie, co najwyżej z dalekiego kraju) natychmiastowe zamknięcie w ciemnej izbie wytrzeźwień.

Ponadto, konieczne mogłoby być także przymusowe, dożywotnie skierowanie go do niemej grupy AA BeBe NuNuNu, trwale i dobrze odseparowanej od całej reszty, nieświadomej zagrożenia wynikającego z wszelkich z nim kontaktów.

W ten sposób można by go wystrychnąć na dudka.

Mierny drukarz Laguna musi naprawdę uważać, bo ma (o zgrozo) na koncie kilka jeszcze słabszych rólek, które mogą spowodować, że Pani Beata (par excellence jednak ślepo wierząca we wszystko co słyszy z ekranów i z radia), po jakiejś przypadkowej emisji, gotowa przed nim paść na kolana, zacząć całować go po świątobliwych rękach i wyznać mu wszystkie swoje grzechy...

No, ale kiedy rozum śpi...

To, co prawda, może być dla niego zasłużoną karą za jego beztalencie zwłaszcza, że major Gross (i tu to jednak może faktycznie znowu chodzić o jakiegoś psa) był w ukochanym Lublinie Pani Beaty parszywym ubekiem, który bezczelnie dopytywał: „A ta mała to kto?(...)"(ubekiem pier....nym była jakaś bliżej nieznana franca Linda), ale jednak resztki chrześcijańskiego miłosierdzia i łagiewnickiej miłości bliźniego, powinny mimo wszystko (przynajmniej tym co chociaż udają, że wyznają Dekalog) pozwolić na odpuszczenie mu choć części jego win i darowanie skazywania go na cykliczne cierpienie aż takich mąk piekielnych.

Zresztą zapomniany major Omnimor „Kąpielowy" mógłby w piekle czuć się jak u siebie w domu.

A byłoby jeszcze gorzej, gdyby z kolei nagle i on potraktował szczere wyznania Pani Beaty jak każde inne prowadzone przez siebie przesłuchanie i dla większej skuteczności zastosował swoje ulubione i sprawdzone metody odkrywania całej nagiej prawdy.

W końcu to był taki trochę Raptusiewicz.

Ale nie ma co się martwić za czterech (o żadnym psie tym razem nie wspomnę) i Pani Beata powinna móc spać spokojnie, gdyż mimo wszytko wydaje się, że Pan Janusz Gajos, jak zawsze, zachowuje pełną kontrolę nie tylko nad niezwykle trafnym i precyzyjnym odróżnianiem sacrum od profanum (które w swoistej, zbalansowanej symbiozie pozwalają na osiągnięcie pełni człowieczeństwa), ale również i dobra od zła (które z kolei, stanowią rodzaj wzajemnie sprzecznych i przeciwnych sobie sił, przy których człowieczeństwo przynależy tylko do jednej strony, która dla ludzi uczciwych jest oczywista i bardzo łatwa do wskazania).

W niektórych głowach mogłyby się co prawda pojawić pytania: „Kto kogo słucha, jak co rozumie i dlaczego?", ale tutaj wkraczamy już w sferę autorytetu definiowanego jako niepodważalny szacunek, budowany i zdobywany w oparciu o profesjonalizm, umiejętności, najwyższej próby talent w jakiejś dziedzinie i mistrzostwo osiągnięte niezwykle ciężką, uczciwą pracą; dodatkowo wyniesiony na jeszcze wyższy poziom poprzez otwartość na dzielenie się z innymi swoją wiedzą i doświadczeniem.

Są zapewne osoby, które definiują autorytet zupełnie inaczej i choć mam obawy, że jest bardzo prawdopodobne, iż się mylą, to utożsamiają go ze strachem przed kimś od kogo zależą i z różnych względów wolą go słuchać niż samemu myśleć, decydować o sobie i zadawać pytania.

Zakładając, że żyjemy w wolnym kraju, zdecydowanie nie zgadzając się z tą definicją, uznaję, że mogą być tacy, którzy przyjmują i taką retorykę przy określaniu swoich priorytetów, bo nie radzą sobie z samodzielnym myśleniem i decydowaniem o sobie.

Takie podejście może koliduje „nieco" z moim pojmowaniem wolności i niezależności, gdyż przekazanie komuś innemu prawa do kierowania sobą i swoim życiem, według mnie, jest raczej mało suwerenne, ale rozumiem, że za to pozwala niepewnym, słabym i miernym na zdjęcie z siebie wszelkiej odpowiedzialności za cokolwiek i dzięki temu życie w błogiej beztrosce lub asekurowanie się i narzekanie, że to ktoś inny podejmuje za nich... złe decyzje.

Dodatkową bardzo istotną quasi zaletą takiej postawy jest to, że w przypadku zmiany „koniunktury", umożliwia to łatwe wykonanie kolejnej, dowolnej wolty poglądów i zachowań.

Zapewnia to również szybkie uwolnienie się od pomylonej przeszłości i upadłych bożków, kierujących ich życiem w okresie błędów i wypaczeń, od których można się zdecydowanie i jednoznacznie odciąć, a ich samych kategorycznie potępić i całą winę zrzucić wyłącznie właśnie na nich.

Przeciwstawna optyka sprawia, że ci, którzy definiują autorytety w kategorii osób reprezentujących pewne niezmienne prawdy i wartości, muszą dużo ostrożniej, w sposób samodzielny i bardzo przemyślany, dobierać sobie te swego rodzaju życiowe drogowskazy, albowiem warunkiem prawdziwej moralności jest logika i konsekwencja wszystkich czynów jej towarzyszących.

Tutaj nagrodą, poza samą satysfakcją z godnego przejścia przez życie, jest to, że w każdym jego momencie można spokojnie stanąć przed dowolnym lustrem, bez żadnych obaw, że musielibyśmy oblać się niezmywalnym, dożywotnim pąsem.

Przy tak odmiennym podejściu do własnej filozofii życiowej nie dziwi wcale, że w ramach teoretycznie wspólnej kultury, historii i geografii obecnie, ewidentnie dzielimy się mniej więcej na dwie przeciwne sobie opcje.

W tej sytuacji trudno oczekiwać takiej samej oceny czegokolwiek przez osoby stojące po różnych stronach drogi i obserwujących znaki wskazujące przeciwne sobie kierunki.

Dla tych, dla których liczy się pojedynczy człowiek i to, co potrafi sobą reprezentować – Pan Janusz Gajos od zawsze jest (i najpewniej będzie) niekwestionowanym autorytetem.

Ci, którzy preferują schowanie człowieczeństwa poszczególnych jednostek za jakimś niezbyt jednoznacznie i precyzyjnie określonym, wyższym dobrem pokrętnie zdefiniowanej, bezkształtnej i bezmyślnej zbiorowości (którą dla jej dobra zarządza sam przez siebie ustanowiony absolut, wiedzący jako jedyny jak ją uszczęśliwić i co w ogóle powinno być jej szczęściem) – nie wyobrażają sobie, że kiedykolwiek można by mieć jakieś swoje własne, przemyślane zdanie i rzeczywiście taki koncept zawsze będzie dla nich niezwykle szokujący i trudny do wyobrażenia.

W tym dualizmie wartości i przekonań, Pani Beata powinna być mimo wszystko nawet podwójnie spokojna i wcale nie musi udawać pitbulla.

Po pierwsze, w pełnej i radosnej ignorancji może nadal kontestować wątpliwy talent i osiągnięcia Pana Janusza Gajosa oraz bezstresowo założyć, że tych setek epizodzików jakie zagr... przepraszam, zastatystował zdegenerowany towarzysz Winnicki, to i tak nasz wielki naród wybrany i przebrany, już kompletnie nie pamięta, o ile w ogóle kiedykolwiek je dostrzegał i rozumiał.

Po drugie, te parę (naście) milionów zdrajców, którzy mogliby go doceniać, szanować i podziwiać, to się zupełnie nie liczy, bo w naszej monokratycznej demokracji liczy się tylko „większa" połowa, złożona z zadowolonych z siebie... suwerennych wasali, święcie, ideologicznie przekonanych, że nowa, dobrze zmieniona semantyka umożliwia im swobodne funkcjonowanie w takiej dziwnej, oksymoronicznej formule i rzeczywistości.

Tak czy inaczej ten Janusz na pewno już będzie siedział cicho i to po... turecku.

I święty spokój, czyli ogólnie PEACE.

No, to Zdrówko umiłowani w prezesie.

Pis,
no co ja piszę,
pies,
nie, no znowu źle,
już żadnych więcej psów...

P.S.

Swoją drogą to jednak rzeczywiście było nieładne. A fe, Panie Januszu, jaki... mały?

Na pewno, niedługo kapralissimus wyda ukaz, że metr sześćdziesiąt w kapeluszu to od teraz ma znaczyć, że jest właśnie: Najwyższy i już wyłącznie tak trzeba będzie go tytułować.

Jest wielce prawdopodobne, że z tej okazji każe sobie postawić... pomnik, a ponieważ najlepsze na to miejsce jest przed Pałacem, to możliwe, że zażąda, żeby Księcia Józka zrzucić z konia (w końcu Ciołek i tak spadł z niego do Elstery) i sam się tam wgramoli.

Jakby co, to drabinkę już ma, a gdyby przypadkiem przechodził tamtędy jakiś konus Gortat... to mu się krzyknie spieprzaj dziadu.

Tylko, żeby gdzieś blisko nie grali na dudach, bo czyż nie potrzeba ciszy i spokoju, aby Jego Najwyższa Jedyność mógł trwać i „stać na straży porządku prawnego odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej?
Bezapelacyjnie, do samego końca. (...)".

(Chyba już gdzieś to słyszałem... ale zamilknę, bo przecież obiecałem nie wspominać już o żadnych PSACH, a: „Co to się oznacza? To się oznacza, że morda w kubeł".).

 

Ja Ja, Polak mały

 

 

 

Kilka dni temu przekonaliśmy się jak silna więź łączy pisy z ich panem.

Kynolodzy byliby w absolutnym szoku, bo przy niej niech się schowa do budy klasyczna, niejednokrotnie legendarna wręcz, relacja ludzi i psów, które w swojej wierności gotowe są ciągle warczeć, ujadać, kąsać, gryźć i drapać, dając stale do zrozumienia, że czuwają, by nikt nigdy i nigdzie nie zagroził ich właścicielowi i by ten nie dostał kota, nawet gdy już go ma.

Wtedy jest szansa, że ludzki pan w swojej łaskawości pogłaszcze, przytuli, da michę, a może i weźmie na spacer, by kazać coś aportować lub raportować.

Jedna z moich ulubionych, najbardziej suwerennych prawdziwych Polek (a nawet mazurków), w swojej łaskawości, raczyła pochylić się nad marnym komediantem jakim w jej mniemaniu jest, co w końcu powszechnie wiadomo, mało znany i słabiuteńki, marionetkowy, komunistyczny aktor Janusz Gajos.

Krótkowzroczna i niedowidząca, dobrze zmieniona" su.., su.., subiektywnie niezależna obrończyni swojego małego pana, pokazała kły i rzuciła się z wściekłością na człowieka, który miał odwagę powiedzieć co myśli, określając jej małego pana - zgodnie z prawdą - człowiekiem małym.

W wolnym kraju swobodne wypowiadanie się jest dozwolone, naturalne i normalne, a może ono być nie tylko przejawem lizusostwa i poddańczego wchodzenia w dupę swoim panom, ale o dziwo zdarza się, o czym zdaje się nie mieć pojęcia Pani Beata, że jest wyrażaniem swoich własnych myśli i poglądów, bo niektórzy takie mają.

Poglądy różnych osób mogą się od siebie różnić i to diametralnie, być wzajemnie krytyczne, czy nawet sprzeczne.

Jednak w dyskusji o nich należy pamietać, że nasza krytyka przekonań innych, może podlegać takiej samej krytyce naszych poglądów przez innych.

I tu zaskakująco Pani Beata nie odniosła się do oceny tej konkretnej wypowiedzi Pana Janusza, do czego oczywiście miałaby prawo, ale... postanowiła kontestować umiejętności aktorskie i przebieg jego kariery. 

Jednakże próba oceny umiejętności i predyspozycji zawodowych kogokolwiek przez kogoś nie mającego o tym żadnego pojęcia moim zdaniem przypomina wchodzenie do bardzo głębokiej wody kogoś, kto w ogóle nie umie pływać.

Ludzie rozumni wiedzą to i w związku z tym tego nie robią, a debile taplają się bezmyślnie i beztrosko coraz dalej od brzegu.

Tutaj Pani Beata postanowiła wejść w buty krytyka kultury.

Mam wrażenie, że podjęła się tego niezwykle karkołomnego dla niej zadania zakładając dziurawe kapcie, a powinna mieć na sobie co najmniej wodery oraz dla większego bezpieczeństwa - siedzieć w kapoku w ogromnym pontonie.

Z całej wielkiej, kilkudziesięcioletniej kariery Pana Janusza, który stworzył nieprzebraną liczbę ról wiekopomnych i znakomitych, Pani Beata zapamiętała jedynie, że grał... Janka Kosa.

Nie wiem czy oznacza to, że w swoim rozwoju zatrzymała się na czytaniu książek oraz oglądaniu filmów w czasach swoich nastoletnich wówczas równieśników, czy dla niepoznaki i odwrócenia uwagi tak bardzo chce ukryć to, że Janek Kos był jej pierwszą, wielką miłością - zwłaszcza, że ta jej ostatnia jest taka... mała.

Nie mam pojęcia jakie złe duchy, bo przecież nie te z „Wakacji z duchami", musiały próbować wodzić na pokuszenie jedną z najznamienitszych prawych anielic, ale podstępne podrzucenie Pani Beacie do oceny talentu i warsztatu aktorskiego Pana Janusza jedynie diabelskich, zgniłych jabłek wrażej kinematografii, świadczy o wyjątkowej przebiegłości i perfidii demonów zła.

Mogłoby się wydawać, że na szczęście partyjna czujność, siła charakteru i niezłomność Pani Beaty umożliwiły jej błyskawiczne pokonanie słabości polegającej na niskiej, libertyńskiej chęci pozwolenia sobie na zagłębienie się w fabułę i spróbowanie poznania oraz zrozumienia motywacji i emocji pseudo bohaterów oglądanych filmów.

Wszakże dzięki swojej intuicji natychmiast wyczuła próbę oszustwa, bo sama wie najlepiej, że nieładnie jest świadomie podszywać się pod kogoś, kim się nie jest i jakiś taki Janusz Gajos jeden z drugim tak łatwo jej nie wykiwają.

Nawet więcej, miała równocześnie pełną świadomość, że przecież to jest całkiem możliwe, aby jednego dnia mówić i robić coś, a drugiego twierdzić już coś zupełnie innego i udawać, że tego nie było, bo nagle jest się kompletnie kimś innym, wyznającym zupełnie inne prawdy i zasady…

Jednak, żeby móc gładko wykonywać takie karkołomne wolty, to trzeba by zapewne przechodzić wielokrotny brainwash, ale jak zawsze coś za coś, nie ma… bata, to musi niechybnie zostawiać trwałe ślady w psychice i rozumie.

Pani Beata w końcu swoje doświadczenia ma, dużo wie i w tej sprawie musiała dać głos, bo tak właśnie buduje się wierność.

Natomiast cały problem polega na tym, że Pani Beata, z jednej strony bardzo nisko oceniając zdolności aktorskie Pana Janusza Gajosa – z drugiej automatycznie i bezrefleksyjnie - utożsamia go w stu procentach z rolą i postacią, której z racji ograniczeń jego warsztatu, według niej, nie mógł tylko i aż wykreować.

A to dla niej, dla Pana Janusza i dla nas wszystkich niesie ze sobą ogromnie niebezpieczeństwo i niewyobrażalne konsekwencje, albowiem jak widać, Pani Beata kompletnie traci zdolność odróżniania prawdy od fikcji; gry aktorskiej od oszustwa; świata realnego od jakichś mrzonek, fałszywych wyobrażeń, złudnych wizji, czy złych, szkodliwych haseł, programów i ideologii.

Pani Beata, z perspektywy znienawidzonej Brukseli (w której jest jedną z najaktywniejszych orędowniczek naśladowania patriotycznego dzieła Konrada Wallenroda), z przenikliwą trzeźwością spogląda z wysokiej, jasnej izby na ten szary, lewacki padół przepełniony prostakami i szmańdakami.

Aż strach pomyśleć co by było, gdyby w jakimś nieszczęściu zdarzyło się Pani Beacie zobaczyć gdzieś, nawet nie biały, a badziewiasty i wieśniacki żółty szalik.

Toż mogłoby to grozić jakąś zaćmą.

Tak, tak napisałem szalik, a nie Szarik, bo tym razem nie chodzi o szczekającą, puchatą kuleczkę wymyśloną w PRL przez innego Janusza, a o taki długi, wąski pasek kaszmirowego materiału (no, ogólnie rzecz biorąc najczęściej po prostu ze zwykłej wełny – to informacja dla wszystkich pozostałych, zwykłych Polaków, którzy, w odróżnieniu od Pani Beaty, nie zarabiają w euro i nie liznęli wielkiego… świata).

Jedynym ratunkiem byłaby wtedy ucieczka z kina… ale zapewne i tak, za takie pijaństwo, jakiego dopuścił się tam ten Pan Janusz – groziłoby temu słabemu, podrzędnemu aktorzynie (bo przecież nie jest ani najlepszy, ani z żelaza, a jedynie, co najwyżej z dalekiego kraju) natychmiastowe zamknięcie w ciemnej izbie wytrzeźwień.

Ponadto, konieczne mogłoby być także przymusowe, dożywotnie skierowanie go do niemej grupy AA BeBe NuNuNu, trwale i dobrze odseparowanej od całej reszty, nieświadomej zagrożenia wynikającego z wszelkich z nim kontaktów.

W ten sposób można by go wystrychnąć na dudka.

Mierny drukarz Laguna musi naprawdę uważać, bo ma (o zgrozo) na koncie kilka jeszcze słabszych rólek, które mogą spowodować, że Pani Beata (par excellence jednak ślepo wierząca we wszystko co słyszy z ekranów i z radia), po jakiejś przypadkowej emisji, gotowa przed nim paść na kolana, zacząć całować go po świątobliwych rękach i wyznać mu wszystkie swoje grzechy…

No, ale kiedy rozum śpi…

To, co prawda, może być dla niego zasłużoną karą za jego beztalencie zwłaszcza, że major Gross (i tu to jednak może faktycznie znowu chodzić o jakiegoś psa) był w ukochanym Lublinie Pani Beaty parszywym ubekiem, który bezczelnie dopytywał: „A ta mała to kto?(…)”(ubekiem pier….nym była jakaś bliżej nieznana franca Linda), ale jednak resztki chrześcijańskiego miłosierdzia i łagiewnickiej miłości bliźniego, powinny mimo wszystko (przynajmniej tym co chociaż udają, że wyznają Dekalog) pozwolić na odpuszczenie mu choć części jego win i darowanie skazywania go na cykliczne cierpienie aż takich mąk piekielnych.

Zresztą zapomniany major Omnimor „Kąpielowy” mógłby w piekle czuć się jak u siebie w domu.

A byłoby jeszcze gorzej, gdyby z kolei nagle i on potraktował szczere wyznania Pani Beaty jak każde inne prowadzone przez siebie przesłuchanie i dla większej skuteczności zastosował swoje ulubione i sprawdzone metody odkrywania całej nagiej prawdy.

W końcu to był taki trochę Raptusiewicz.

Ale nie ma co się martwić za czterech (o żadnym psie tym razem nie wspomnę) i Pani Beata powinna móc spać spokojnie, gdyż mimo wszytko wydaje się, że Pan Janusz Gajos, jak zawsze, zachowuje pełną kontrolę nie tylko nad niezwykle trafnym i precyzyjnym odróżnianiem sacrum od profanum (które w swoistej, zbalansowanej symbiozie pozwalają na osiągnięcie pełni człowieczeństwa), ale również i dobra od zła (które z kolei, stanowią rodzaj wzajemnie sprzecznych i przeciwnych sobie sił, przy których człowieczeństwo przynależy tylko do jednej strony, która dla ludzi uczciwych jest oczywista i bardzo łatwa do wskazania).

W niektórych głowach mogłyby się co prawda pojawić pytania: „Kto kogo słucha, jak co rozumie i dlaczego?”, ale tutaj wkraczamy już w sferę autorytetu definiowanego jako niepodważalny szacunek, budowany i zdobywany w oparciu o profesjonalizm, umiejętności, najwyższej próby talent w jakiejś dziedzinie i mistrzostwo osiągnięte niezwykle ciężką, uczciwą pracą; dodatkowo wyniesiony na jeszcze wyższy poziom poprzez otwartość na dzielenie się z innymi swoją wiedzą i doświadczeniem.

Są zapewne osoby, które definiują autorytet zupełnie inaczej i choć mam obawy, że jest bardzo prawdopodobne, iż się mylą, to utożsamiają go ze strachem przed kimś od kogo zależą i z różnych względów wolą go słuchać niż samemu myśleć, decydować o sobie i zadawać pytania.

Zakładając, że żyjemy w wolnym kraju, zdecydowanie nie zgadzając się z tą definicją, uznaję, że mogą być tacy, którzy przyjmują i taką retorykę przy określaniu swoich priorytetów, bo nie radzą sobie z samodzielnym myśleniem i decydowaniem o sobie.

Takie podejście może koliduje „nieco” z moim pojmowaniem wolności i niezależności, gdyż przekazanie komuś innemu prawa do kierowania sobą i swoim życiem, według mnie, jest raczej mało suwerenne, ale rozumiem, że za to pozwala niepewnym, słabym i miernym na zdjęcie z siebie wszelkiej odpowiedzialności za cokolwiek i dzięki temu życie w błogiej beztrosce lub asekurowanie się i narzekanie, że to ktoś inny podejmuje za nich… złe decyzje.

Dodatkową bardzo istotną quasi zaletą takiej postawy jest to, że w przypadku zmiany „koniunktury”, umożliwia to łatwe wykonanie kolejnej, dowolnej wolty poglądów i zachowań.

Zapewnia to również szybkie uwolnienie się od pomylonej przeszłości i upadłych bożków, kierujących ich życiem w okresie błędów i wypaczeń, od których można się zdecydowanie i jednoznacznie odciąć, a ich samych kategorycznie potępić i całą winę zrzucić wyłącznie właśnie na nich.

Przeciwstawna optyka sprawia, że ci, którzy definiują autorytety w kategorii osób reprezentujących pewne niezmienne prawdy i wartości, muszą dużo ostrożniej, w sposób samodzielny i bardzo przemyślany, dobierać sobie te swego rodzaju życiowe drogowskazy, albowiem warunkiem prawdziwej moralności jest logika i konsekwencja wszystkich czynów jej towarzyszących.

Tutaj nagrodą, poza samą satysfakcją z godnego przejścia przez życie, jest to, że w każdym jego momencie można spokojnie stanąć przed dowolnym lustrem, bez żadnych obaw, że musielibyśmy oblać się niezmywalnym, dożywotnim pąsem.

Przy tak odmiennym podejściu do własnej filozofii życiowej nie dziwi wcale, że w ramach teoretycznie wspólnej kultury, historii i geografii obecnie, ewidentnie dzielimy się mniej więcej na dwie przeciwne sobie opcje.

W tej sytuacji trudno oczekiwać takiej samej oceny czegokolwiek przez osoby stojące po różnych stronach drogi i obserwujących znaki wskazujące przeciwne sobie kierunki.

Dla tych, dla których liczy się pojedynczy człowiek i to, co potrafi sobą reprezentować – Pan Janusz Gajos od zawsze jest (i najpewniej będzie) niekwestionowanym autorytetem.

Ci, którzy preferują schowanie człowieczeństwa poszczególnych jednostek za jakimś niezbyt jednoznacznie i precyzyjnie określonym, wyższym dobrem pokrętnie zdefiniowanej, bezkształtnej i bezmyślnej zbiorowości (którą dla jej dobra zarządza sam przez siebie ustanowiony absolut, wiedzący jako jedyny jak ją uszczęśliwić i co w ogóle powinno być jej szczęściem) – nie wyobrażają sobie, że kiedykolwiek można by mieć jakieś swoje własne, przemyślane zdanie i rzeczywiście taki koncept zawsze będzie dla nich niezwykle szokujący i trudny do wyobrażenia.

W tym dualizmie wartości i przekonań, Pani Beata powinna być mimo wszystko nawet podwójnie spokojna i wcale nie musi udawać pitbulla.

Po pierwsze, w pełnej i radosnej ignorancji może nadal kontestować wątpliwy talent i osiągnięcia Pana Janusza Gajosa oraz bezstresowo założyć, że tych setek epizodzików jakie zagr… przepraszam, zastatystował zdegenerowany towarzysz Winnicki, to i tak nasz wielki naród wybrany i przebrany, już kompletnie nie pamięta, o ile w ogóle kiedykolwiek je dostrzegał i rozumiał.

Po drugie, te parę (naście) milinów zdrajców, którzy mogliby go doceniać, szanować i podziwiać, to się zupełnie nie liczy, bo w naszej monokratycznej demokracji liczy się tylko „większa” połowa, złożona z zadowolonych z siebie… suwerennych wasali, święcie, ideologicznie przekonanych, że nowa, dobrze zmieniona semantyka umożliwia im swobodne funkcjonowanie w takiej dziwnej, oksymoronicznej formule i rzeczywistości.

Tak czy inaczej ten Janusz na pewno już będzie siedział cicho i to po… turecku.

I święty spokój, czyli ogólnie PEACE.



No, to Zdrówko umiłowani w prezesie.



Pis,

no co ja piszę,

pies,

nie, no znowu źle,

już żadnych więcej psów…

P.S.

Swoją drogą to jednak rzeczywiście było nieładne. A fe, Panie Januszu, jaki… mały?

Na pewno, niedługo kapralissimus wyda ukaz, że metr sześćdziesiąt w kapeluszu to od teraz ma znaczyć, że jest właśnie: Najwyższy i już wyłącznie tak trzeba będzie go tytułować.

Jest wielce prawdopodobne, że z tej okazji każe sobie postawić… pomnik, a ponieważ najlepsze na to miejsce jest przed Pałacem, to możliwe, że zażąda, żeby Księcia Józka zrzucić z konia (w końcu Ciołek i tak spadł z niego do Elstery) i sam się tam wgramoli.

Jakby co, to drabinkę już ma, a gdyby przypadkiem przechodził tamtędy jakiś konus Gortat… to mu się krzyknie spieprzaj dziadu.

Tylko, żeby gdzieś blisko nie grali na dudach, bo czyż nie potrzeba ciszy i spokoju, aby Jego Najwyższa Jedyność mógł trwać i „stać na straży porządku prawnego, odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej?

Bezapelacyjnie, do samego końca. (…)”.

 

(Chyba już gdzieś to słyszałem… ale zamilknę, bo przecież obiecałem nie wspominać już o żadnych PSACH, a: „Co to się oznacza? To się oznacza, że morda w kubeł”.).

 

Ja Ja, Polak mały

Komentarze (0)
Dodaj komentarz»
© Wszelkie prawa zastrzeżone